strof strof
926
BLOG

Słowa, skorupy

strof strof Kultura Obserwuj notkę 57

 

Siedem wierszy, a każdy z innych fundamentów (lub ruin), co już jest wystarczającym powodem, by ich ze sobą nie zestawiać. Ale to właśnie w tym remanencie mnie pociągnęło. Różnica. (Czy, jak kto woli, inność przylegających do siebie parafii).
Przy dość wyraźnym, choć – jeśli pamięć mnie nie myli – niezamierzonym, echu tematycznym.




***

Lśni powłoka na misie, która sama jest łodzią
tak długą, że sięga z jednej strony życia,
z drugiej tego, co jest tu widomą przeszkodą
dla aksamitnej ślepoty kreta, nas samych, wynalazku Fenicjan.

Nasycona zaś misa od zewnątrz. Na ścianach
jeszcze jeden wiersz – jeśli dobrze czytać
uczy nas firnis. Kołyszą fale ospałość w łodzi i przegrana
jak zawsze jest ta jedna, najważniejsza bitwa.

Kto się spił, ten śni. Toczą się kamienie,
wypryskując białe, zimne zwoje iskier,
w których także jakieś żyjące pęcznieje
tak mocno, że nie sposób, by mogło nie istnieć.



***

Pusty dzban.
Dalekie echo.
Wśród bieli ścian
łoskot oddechu.
Żart i rozpacz, przekleństwo z nadzieją,
i tak za jedno z nas się wyśmieją.
Nie mów o pechu.

W słońcu pieśń
rośnie znajoma.
Którą jej część
oddasz i komu?
Wieczór zamienia maski z porankiem,
bal znów wycisza się w kołysankę;
zaufaj Słowu.



Villon

Franciszek frant z kompaniją
czwarty dzień już barłoży
czwartą noc czyni zamęt
pustoszy twierdzę ciała
burzy świątynię ciała
miecz rdzewieje od krwi
słoma źle krew wyciera
znacznie lepsze są słowa
ale on już nie mówi
ale on już nie słucha
skrył się już Villon w dzbanie
pierś nadstawia karczmarka
bulgoce już w żołądku
świat który cały połknął
chciałbym ci pomóc Villonie
w pasie przytrzymać żebyś
nie wypluł serca nie wypluł
dwudziestu trzech pchnięć sztyletem
ryby pierwszych chrześcijan
pałek kijów poezji
leżysz na świńskiej skórze
na końcu swego świata
wszystko skończyło się dawno
lepiej byś nie przychodził
w przejęzyczeniu spikera
nocnej audycji zresztą
to moja wina mogłem
wyłączyć radio wyjąć
kluczyki i tym się zająć
czym powinienem: tankować
czarne paliwo na stacji
jak każdy albo prawie
każdy szanujący się facet.



Dedal ucieka z Aten

Jeszcze nie na skrzydłach
z wymuszonym zapałem
już w labiryncie
ale jeszcze przed ostateczną zapłatą
pudrujący plamy wyrzutów sumienia
Dedal ucieka z Aten
garncarskie koło losu
toczy gliniany chłód
wszystko jest na niby i po nic
skorupy obłoki zbrojni
jest wczesny świt ptaki
dopiero budzą się
z uśpienia Dedal ucieka
z Aten to będzie
długi wiersz skomplikowana konstrukcja
krzyku zdławiona sylaba
trwoży się
w skalistym cieniu Sycylii 
nie smakują owoce
i napój ucieczki jest gorzki
ziarno padło
na niewłaściwą ziemię
żadna
nie była nie będzie 
właściwa
po cichu powie
zawsze zwałem cię
Atenami.



Garncarz i wróble

Garncarz, wytrwale pracując swą stopą,
koło w obrót wprowadzał i niejako przy tym
stwarzał bryłę planety nowej, która oto
zagęścić miała kosmos jeszcze jednym bytem.

Dzban, który się wyłaniał spod błotnej przykrywy
wytrwale będzie czekał, aż ktoś go napełni
lub zamieni w skorupy. I nikt się nie zdziwi,
że los taki go dotknął w życiu wśród śmiertelnych.

A jednak szkoda formy. Próżnia, co czekała
na chłód wody, oliwę lub gorączkę wina,
nie wróci w swoim kształcie. Raz pęknięta skała
nie zrasta się znów po to, by móc coś zaczynać.

Trzymam w rękach skorupy, o skorupach piszę,
letnia burza rozbite niebo czernią smaga.
Woda cieknie przez dłonie. Na skorupie przysiadł
Mistrz Wróbel – trzepocząca nad dzbanem przewaga.



***

Czy to się działo? Światło, przewierciwszy
na wylot ścianę z powietrza gęstego,
wraca i niknie, a mrok jest prawdziwszy,
gdy następuje po błysku. Dlatego
dotykasz prawdy, wyciągając dłonie.
Pamiętaj o tym, gdy w tamtym pokoju
zasiądziesz znowu. Sprzęty są znajome,
plusz krzeseł choćby. Empiryzm pokroju
zabawnych myśli na biegunach konia.
Lecz tak jest dobrze. Ręka to zapala,
to gasi lampkę. Migawki zasłonią
to, co istniało i nie. Zmienna, stała...



Mozaika

Tak trudno tu żyć, gdy cię
nie ma; układam
z księżycowych kwadratów
jakieś muzeum Bardo.
I nic... Nic – wiatru wycie
brzmi przy portowych składach;
różnica temperatur
między wyznaniem a skargą
jest większa niźli ta
między nocą a dniem,
gdy w ciemność chłód przenika,
a ciemności w sen.

A rankiem statki się tlą
w popiele morza
ciepłego pod dotykiem
wspomnień, modlitw, tęsknoty.
I wyznaczają świetlną
granicę; całkiem spoza
niej wzrasta mewa (z krzykiem
wznoszący się właśnie motyw
mijania; pieśni cień
na grubym żaglu pożółkł).
Gaśnie gorejący brzeg
w kamiennym morzu.

Niełatwo tu żyć; zatem
wino rozgrzewa
lepiej niż w głębi lądu
zimy. Dzień w łuk wygięty
podnosi swą zapłatę
z ziemi na ciemne drzewa
i jeśli jeszcze są tu
słowa, to giną ze szczętem.
Czy cień i sól w tyglu
zgrzytają dłoni,
by w końcu wiatr rozstrzygnął,
że były po nic? 


 

strof
O mnie strof

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Kultura